Odwracam się. Nie ma nikogo. A jednak ktoś łamie gałązki, leżące na wilgotnej ściółce. Przyśpieszam. Serce łomocze mi w piersi, jak podczas naszego pocałunku. Ale to nie endorfiny. To adrenalina. Napędza mnie. Z dnia na dzień. I chciałabym być coraz silniejsza. To za trudne. Zamykam się. Faluję. Upadam.
Słyszę ciężkie kroki. Są głośniejsze, wynioślejsze, dojrzalsze.
Ktoś chwyta mnie za włosy i ciągnie. Ciągnie po błocie przez, zakurzony ciemnością, las. Nie chcę. Wyrywam się.
Biegnę.
Nade mną pohukuje groźna sowa. Nie ma się gdzie schować.
Żałosna nadzieja popycha mnie wciąż do przodu. Księżyc błyszczy na atramentowym niebie. Skrzy się smutkiem. I nawet on wie, że zginę.
A morderca pochowa mnie. Lecz nie w swoim sercu. Wrzuci mnie do pustego dołu i pogrzebie brunatną ziemią.
0 komentarze:
Prześlij komentarz