Drogi Przyjacielu!
Jestem naiwna. Cholernie naiwna. A do tego tchnę nieprzejednaną hipokryzją.
Od dawna sprawiam wrażenie chłodnej, wręcz obkutej w lód. Nie zabiegam o ludzi, którzy stają przy moim boku. Jestem im wdzięczna za obecność, lecz rzadko to okazuję.
Dopadają mnie jednak chwile przepełnione tętniącą wodą. Staję się płynna, rozdrobniona na cząsteczki bardziej niepojęte, niż te widywane na co dzień.
Boję się zaufać innym. Oni przychodzą, moszczą się w mym sercu, a potem odchodzą, nawet nie ścieląc, zakrwawionej bólem, pościeli mego jestestwa. Wszyscy są identyczni. Pragną, by im było dobrze. Nawet przez krótką chwilę obdarowują szczęściem tych, u których się goszczą. Ale to jedynie krótki moment, chwila ulotna; jest w zasadzie formą rekompensaty za późniejsze cierpienia. A ja nie chcę już cierpieć. Niestety to moja zmora, mój własny potwór, którego karmię samą sobą. Udaję silną, nietrwożną, niezdobytą przez nikogo. Jestem obłudna, wiem to. Lecz kiedy spotykam kogoś, widzę w nim wyłącznie to, co dobre. Odnajduje najbielsze gołębie i muskam je opuszkami palców. Wydaje mi się, że darzą mnie zaufaniem, w końcu podaje im tacę ze swoim sercem. A oni chwytają je, pozornie delikatnymi dzióbkami, i odlatują w siną dal. Jak niedoświadczona dziewczynka, stoję na krawędzi i patrzę na linię horyzontu, za którym znikają. I łudzę się. Łudzę, że wrócą; że oddadzą mi siebie lub chociaż oddadzą mnie samą. Jestem naiwna. Bo to nie gołębie pocztowe. One wracają. Niestety ci, którzy ulecieli, nie należą do owej szlachetnej grupy. Nigdy nie wrócą.
A moje małe serce, dudniące głucho, pożre stado wygłodniałych sępów.
Jestem naiwna. Cholernie naiwna. A do tego tchnę nieprzejednaną hipokryzją.
Od dawna sprawiam wrażenie chłodnej, wręcz obkutej w lód. Nie zabiegam o ludzi, którzy stają przy moim boku. Jestem im wdzięczna za obecność, lecz rzadko to okazuję.
Dopadają mnie jednak chwile przepełnione tętniącą wodą. Staję się płynna, rozdrobniona na cząsteczki bardziej niepojęte, niż te widywane na co dzień.
Boję się zaufać innym. Oni przychodzą, moszczą się w mym sercu, a potem odchodzą, nawet nie ścieląc, zakrwawionej bólem, pościeli mego jestestwa. Wszyscy są identyczni. Pragną, by im było dobrze. Nawet przez krótką chwilę obdarowują szczęściem tych, u których się goszczą. Ale to jedynie krótki moment, chwila ulotna; jest w zasadzie formą rekompensaty za późniejsze cierpienia. A ja nie chcę już cierpieć. Niestety to moja zmora, mój własny potwór, którego karmię samą sobą. Udaję silną, nietrwożną, niezdobytą przez nikogo. Jestem obłudna, wiem to. Lecz kiedy spotykam kogoś, widzę w nim wyłącznie to, co dobre. Odnajduje najbielsze gołębie i muskam je opuszkami palców. Wydaje mi się, że darzą mnie zaufaniem, w końcu podaje im tacę ze swoim sercem. A oni chwytają je, pozornie delikatnymi dzióbkami, i odlatują w siną dal. Jak niedoświadczona dziewczynka, stoję na krawędzi i patrzę na linię horyzontu, za którym znikają. I łudzę się. Łudzę, że wrócą; że oddadzą mi siebie lub chociaż oddadzą mnie samą. Jestem naiwna. Bo to nie gołębie pocztowe. One wracają. Niestety ci, którzy ulecieli, nie należą do owej szlachetnej grupy. Nigdy nie wrócą.
A moje małe serce, dudniące głucho, pożre stado wygłodniałych sępów.
2 komentarze:
at: 12 października 2013 13:55 pisze...
Nie wierzę, po prostu nie wierzę, ponieważ mam tak samo. Pierwsze dwa akapity z ust mi wyjęłaś. Następny także do mnie pasuje, także z nim się utożsamiam, ale mniej. Myślę, że to dlatego, że ja ujęłabym to inaczej, użyła innych słów.
Te gołębie, te sępy, nadają tekstowi smaczku. Nieporównywalnego i nadzwyczajnego, śmiem dodać. I ta prawda.
Dobrze to ujęłaś, naprawdę dobrze.
Pozdrawiam ciepło.
at: 12 października 2013 14:20 pisze...
Słownictwo dobierane jest sercem, które (jak powszechnie wiadomo) u każdego bije w innym rytmie.
Dziękuję za Twoją opinię. Cenię ją sobie.
Również pozdrawiam!
Prześlij komentarz